Jedną z najmniej znanych stron represji wobec Kościoła na początku lat 50. są likwidacje i wysiedlenia całych zakonów i klasztorów, a także zakładanie w nich obozów pracy dla duchowieństwa, głównie zakonnic. Julia Brystygierowa, dyrektor departamentu MSW zajmującego się walką z Kościołem, w referacie „Ofensywa kleru a nasze zadania” ubolewała, że szybka likwidacja Kościoła i religii w Polsce nie powiodła się i trzeba ją dalej prowadzić innymi metodami, już nie w drodze otwartej wojny, ale bardziej dyskretnymi sposobami administracyjnymi i operacyjnymi, tak by stopniowo rozbijać i dezawuować Kościół, dzielić i poróżniać duchowieństwo, kompromitować je w oczach wiernych metodami pomówień, plotek, dezinformacji i propagandy. Miało to doprowadzić do osłabienia i stopniowej marginalizacji, a z czasem likwidacji instytucji i organizacji kościelnych, zwłaszcza zakonów, które Brystygierowa przedstawiała jako „najważniejszy kanał obcego wywiadu”. Wszystko to miało odbywać się pod znanymi do dziś hasłami „tolerancji, humanizmu i postępu”. Już na zjeździe PPR w czerwcu 1945 r. domagano się usunięcia religii ze szkół i zastąpienia jej lekcjami etyki. Od końca lat 40. trwała grabież majątków kościelnych, upaństwowienie Caritas, tworzenie środowiska rozłamowych „księży patriotów” lojalnych wobec państwa komunistycznego, laicyzacja szkół i przedszkoli prowadzonych przez zakonnice. W 1949 r. rozpoczęto przejmowanie szpitali zakonnych, usuwając pracujące tam siostry. Restrykcje majątkowe i finansowe obejmowały także kontrolę finansów kościelnych, przymus zakładania kont bankowych, wreszcie egzekucję rujnujących podatków i czynszów, nakładanych tak, jakby zakony wynajmowały budynki klasztorne od państwa. Miało to oczywiście prowadzić do ich bankructwa.
Jednym z bardziej podstępnych sposobów była walka w majestacie prawa, tworzenie i posługiwanie się takim prawem i przepisami administracyjnymi, by stopniowo ograniczyć i uniemożliwić działalność zakonów, które chciano sprowadzić do roli stowarzyszeń na równi ze świeckimi. Dekret z 1949 r. zmuszał je, pod groźbą likwidacji, do ponownej rejestracji, do sporządzania spisów ich władz i członków, rodzaju działalności, posiadanego majątku, rejestracji domów zakonnych i podległych im instytucji. „Zdumiewająca była próba – pisze s. dr Agata Mirek w źródłowej, bogato udokumentowanej pracy 'Siostry zakonne w obozach pracy w PRL w latach 1954-1956′ (Lublin 2009) – zmuszenia największych w Polsce Kościołów chrześcijańskich do powtórnej legalizacji istnienia zakonów i kongregacji duchownych, mających na celu przede wszystkim sprawowanie kultu Bożego i realizowanie duchowych zobowiązań, wynikających z nakazów religii. (…) Niektóre z tych jednostek, istniejąc od kilkuset lat, miały ugruntowaną pozycję w Kościele i społeczeństwie. (…) Można to tłumaczyć posługiwaniem się przez rządzących zasadą, że stosunek państwa komunistycznego do zakonów określały nie przepisy prawne, lecz założenia filozofii marksistowskiej oraz taktyka faktów dokonanych”. Zakony i zgromadzenia zostały zmuszone do rejestracji w specjalnie stworzonym w 1950 r. do nadzorowania Kościoła Urzędzie do Spraw Wyznań w myśl zasady państwa komunistycznego, że nic nie powinno być wyłączone spod kontroli. Szczególnie dotykało to zgromadzenia bezhabitowe i dlatego niektóre z nich nie zgłosiły się do rejestracji. Zgromadzenie Sióstr od Aniołów ujawniło swą działalność dopiero w 1980 roku.
Represyjna polityka władz komunistycznych zmierzała do ograniczenia wszelkiego wpływu Kościoła na społeczeństwo, działalności publicznej zakonów, prowadzenia przedszkoli, szkół, a nawet szpitali, co należało od dziesięcioleci do praktyki wielu zgromadzeń zakonnych i było szczególnie potrzebne w czasach powojennych, ale podejrzane dla władz politycznych. Po nękaniu administracyjnym przystąpiono do metodycznej likwidacji części zakonów żeńskich, zwłaszcza na Ziemiach Zachodnich w województwach wrocławskim, opolskim i katowickim, do internowania i przesiedlania sióstr do innych klasztorów, gdzie zorganizowano regularne, zamknięte obozy pracy. Zakonnice musiały tam wykonywać prace, do których często musiały się dopiero przyuczyć, za które dostawały głodowe płace, z których musiały same się utrzymywać. Jednym z pretekstów dla tych wysiedleń, które w dzisiejszym języku można nazwać wypędzeniami, miało być niemieckie pochodzenie wielu zakonnic ze zgromadzeń na Ziemiach Odzyskanych, czego nie potwierdzały jednak późniejsze statystyki. Rozgłaszano powszechnie, że są one Niemkami, którym będzie zależeć na rewindykacjach niemieckich, więc stanowią niebezpieczny element dla polskiej jedności na tych ziemiach, co trafiało przeważnie na podatny grunt powojennych nastrojów antyniemieckich w polskim społeczeństwie. W 1952 r. Jakub Berman, członek Komisji Biura Politycznego ds. Bezpieczeństwa Publicznego, informował ambasadora ZSRS w Warszawie Sobolewa o strategii likwidacji zakonów i planie usunięcia około 800 zakonnic z Ziem Odzyskanych, gdyż „większość z nich to Niemki pracujące jako pielęgniarki w szpitalach i lecznicach, które prowadzą szkodliwą i rozkładową pracę”. Jednocześnie władze komunistyczne prowadziły podstępną grę, by w całą akcję przesiedleń i internowania zakonnic wciągnąć także władze Episkopatu, tak by na nie spadła odpowiedzialność za to w oczach opinii publicznej. Minister do spraw wyznań Antoni Bida podczas konferencji u premiera Cyrankiewicza mówił o sposobie likwidacji zakonów na Śląsku w ten sposób: „Sprawę rozpracować – to musi być decyzja kościelna, Episkopatu. Przygotować ją tak, by za 2 tygodnie złożyć żądanie Episkopatowi. Cały sens (dla opinii społecznej) – że to będzie robić Kuria, że to nie będzie walka (rządu) z Kościołem (zakonami)”. Nie były to już represje wprost, mogące dyskredytować władze w oczach społeczeństwa, lecz uwikłanie także przeciwnika, obarczenie go odpowiedzialnością za niepopularne decyzje.
Akcja „X-2”, czyli wypędzenia wewnętrzne
Kardynał Stefan Wyszyński jeszcze przed swoim uwięzieniem przewidywał kolejne stopnie i sposoby represji wobec Kościoła i jego instytucji. Gdy rozpoczęto likwidację szkół zakonnych, zwracał się na jednym ze spotkań do sióstr: „Mnożą się zakusy na szkolnictwo, ponieważ ono tyle dobrego działa. (…) Bądźcie przygotowane na wszystko, a dopóki możecie, pracujcie z natężeniem. Kościół nigdy nie rezygnuje ze szkolnictwa. Wypędzą nas, to pójdziemy, ale wypędzeni; dobrowolnie nie odejdziemy”. Akcja wypędzeń rozpoczęła się wkrótce po jego uwięzieniu, w połowie 1954 roku. W ciągu kilku dni na przełomie lipca i sierpnia nakazano likwidację kilkunastu klasztorów na Górnym i Dolnym Śląsku, a także w Małopolsce, i przesiedlenie w inne regiony Polski. Odbywało się to pod eskortą służb UB i miejscowej administracji, przy całkowitym zaskoczeniu zakonnic i ich przełożonych, a także miejscowej ludności, wiernych, którzy od lat byli związani ze swymi zakonami. Nieraz z dnia na dzień siostry musiały opuścić swoje klasztory, ładując cały dobytek, meble, a nawet żywy inwentarz na podstawiony transport i jechać w nieznane. Nie informowano ich bowiem ani o celu, ani o miejscu przesiedleń, a ich nagłość przypominała deportacje wojenne, dlatego wiele sióstr obawiało się, że jest to wywózka do sowieckich łagrów. Akcja „X-2”, bo tak ją nazwano, polegała na jednoczesnym opróżnieniu kilku klasztorów, również męskich, w okolicach Krakowa, w Wielkopolsce i na Kujawach, do których miały zostać przesiedlone zakony żeńskie z Ziem Odzyskanych, i gdzie miały powstać dla nich obozy pracy. W sprawozdaniu Urzędu do spraw Wyznań podawano, że w końcu lipca i na początku sierpnia 1954 r. „akcja przesiedleńcza zakonów odbyła się w dwóch etapach, przy czym w pierwszym etapie dokonano przesunięć pięciu zakonów w obrębie woj. krakowskiego”. I dalej: „decyzję o zniesieniu działalności zakonów w dotychczasowej siedzibie otrzymali ojcowie bernardyni z Alwerni, oo. reformaci w Wieliczce oraz księża sercanie ze Stadnik, a także siostry benedyktynki i służebniczki starowiejskie ze Staniątek”. W klasztorach tych zakonów organizowano obozy pracy dla zakonnic przesiedlanych głównie ze Śląska. Przełożonego klasztoru Bernardynów w Alwerni o. Leoncjusza Cyronika wezwano 23 lipca 1954 r. do Krakowa i wręczono mu nakaz likwidacji klasztoru i przeniesienia się do Kalwarii Zebrzydowskiej. Stwierdził on, że nie może tego zaakceptować i musi zwrócić się do władz zwierzchnich, do prowincjała zakonu. Po kilkugodzinnej rozmowie w asyście pracowników powiatowego UB, którzy tworzyli tzw. komisję likwidacyjną, wrócił do klasztoru, oznajmiając swym współbraciom w obecności komisji o decyzji władz politycznych. Komisja UB od razu przystąpiła do przeglądu budynków i szczegółowego ich opisu razem z całym majątkiem.
Likwidacyjna akcja nie przebiegała jednak tak sprawnie, jakby tego chciały władze. Sytuację dodatkowo komplikowała obecność w klasztorze kleryków z seminarium duchownego, którzy przebywali tu na wakacjach. Zwlekano z wykonaniem poleceń, odwołując się do prowincjała o. Augustyna Chadama i przełożonego klasztoru w Kalwarii Zebrzydowskiej o. Adama Chanaka. Władze obawiały się rozgłosu i wrogich nastrojów. Pracownicy powiatowego UB rozpoczęli „działania mające na celu zabezpieczenie operacyjne akcji oraz neutralizację środowisk klerykalnych”, które – jak przypuszczano – będą traktować przesiedlenia „jako jeden z ataków prześladowczych Kościoła”. Ludność miejscowa porównywała je bowiem z represjami hitlerowskimi z czasów wojny. Jak stwierdzano w dalszej części pisma WUBP w Krakowie, „dotychczasowe doświadczenie wykazało, że wróg, a szczególnie reakcyjna część kleru i sfanatyzowany aktyw organizacji katolickich takie akcje wykorzystują do siania fałszywych wiadomości o walce rządu z religią”. Zalecono więc funkcjonariuszom UB „uczęstotliwić spotkania z siecią agenturalno-informacyjną, będącą w kontakcie pracowników Wydziału XI oraz z agenturą tkwiącą w innych wrogich środowiskach”. Pokazuje to skalę i zakres całej operacji, w którą zostały zaangażowane służby oficjalne i tajne oraz administracja państwowa.
Zakonnicy stawiali opór i dopiero po kilku dniach zostali usunięci z klasztoru siłą, choć meldunki UB brzmiały bardziej optymistycznie, jak ten: „Około godz. 20 zakonnicy wsiedli do podstawionych autobusów PKS i odjechali”. Inaczej wygląda relacja prowincjała klasztoru: „Po upływie oznaczonego czasu, gdy się na dole zakonnicy mimo dzwonienia dzwonem refektarskim nie zjawili, funkcjonariusze WRN wraz z milicją przybyli na górę do cel klasztornych. Zakonnicy postanowili, że sami dobrowolnie swoich cel zakonnych nie opuszczą, niech przyjdą funkcjonariusze UB i ich sprowadzą do autobusu. Wyprowadzeni z cel dalszego oporu już nie stawiali, uważając takowy za bezskuteczny i bezcelowy”. Pouczono też o. Cyronika, by uspokajał nastroje wiernych, obawiających się likwidacji klasztoru w ogóle, i ich „zapewnił, że w kościele będą nadal sprawowane czynności liturgiczne i jak dotychczas budynek kościelny będzie przez nich użytkowany, że (…) przyjdzie tu inny zakon”. Postawione zostały na nogi także lokalne władze polityczne, I sekretarz KP PZPR w Chrzanowie wysłał do Alwerni swych przedstawicieli „celem przeprowadzenia roboty politycznej dla rozładowania atmosfery”, obawiano się bowiem, „iż miejscowy aktyw partyjny, spośród którego wiele osób uczęszczało do kościoła, nie mając odpowiedniego przygotowania, może wystąpić w obronie zakonników”. Nie na wiele się to jednak zdało. Mieszkańcy byli oburzeni i rozgoryczeni. Z własnej inicjatywy napisali petycję do władz przeciwko usuwaniu zakonników, żądając pozostania ich w Alwerni. Pierwsze transporty zakonników, które odbyły się już 24 lipca, wywołały żal mieszkańców i poczucie zawodu. W wiarygodnej niewątpliwie informacji UB podawano: „Zakonnicy, którzy wyjeżdżali samochodami z inwentarzem i sprzętem, jadąc przez wieś płakali, co powodowało duże poruszenie wśród ludności”.
Zdobyć klasztory!
Podobnie akcja ta przebiegała w pobliskich klasztorach w Stadnikach, Staniątkach i w Wieliczce, w Gostyniu, Otorowie i Kobylinie w Wielkopolsce, w Dębowej Łące koło Wąbrzeźna w Bydgoskiem. Siostry pasterki z Dębowej Łąki, które zajmowały duży klasztor należący do Skarbu Państwa, co osłabiało z góry ich pozycję w sporze z władzami, dostały nakaz wyprowadzenia się z dniem 25 lipca 1954 roku. „Po upływie tego czasu – zawiadamiano je w oficjalnym piśmie – jeśli siostry nie opuszczą tego lokalu, zastosowany zostanie 'przymus bezpośredni’, a 'ewentualne odwołanie ze strony Zgromadzenia nie wstrzyma wykonania rozporządzenia o opuszczeniu lokalu'”. Podczas przewozu całego dobytku klasztornego, bez odpowiedniego zabezpieczenia, na skutek złych warunków atmosferycznych uległa zniszczeniu część wyposażenia, zwłaszcza cennych mebli. Powtarzało się to przy wszystkich przeprowadzkach podczas przesiedleń zakonów, duża część ich majątku została zniszczona, część w czasie transportu rozkradziono. Likwidacja klasztoru Sióstr Urszulanek w Otorowie łączyła się z likwidacją domu dziecka, który prowadziły. Dzieci zostały administracyjnie rozesłane do różnych ośrodków wychowawczych. Kiedy wychowankowie dowiedzieli się o tym, „podnieśli płacz, bardzo boleśnie odczuli rozstanie z domem, w którym niejeden z nich przebywał już kilka lat” – pisano w oficjalnym sprawozdaniu.
Szczególnie złowrogi wydźwięk miało przejęcie przezwładze komunistyczne klasztoru Sióstr Benedyktynek w Staniątkach w Małopolsce. Klasztor ten był czynny nieprzerwanie od założenia w średniowieczu i nawet zaborcy i okupanci nie naruszyli jego integralności materialnej i religijnej. Usunięcie sióstr benedyktynek było więc niesłychanym zamachem na całe życie zakonne i duchowe w Polsce. Po kilku wizytach oficjalnych służb i komisji, gdy zakonnice zobowiązane do przestrzegania klauzury nie godziły się nawet na żadne pertraktacje, postanowiono wziąć klasztor siłą. „Atak na staniątecki klasztor – pisze s. Agata Mirek – gdyż nie można inaczej nazwać działań komisji likwidacyjnej, odbył się 30 lipca o godzinie 3.30 nad ranem. Członkowie komisji przedostali się przez mur okalający posesję do ogrodu klasztornego, następnie wyważono drzwi wejściowe do klasztoru od strony ogrodu. W ten sposób kierownik akcji przesiedleńczej w towarzystwie funkcjonariusza UB oraz dwóch kobiet wchodzących w skład komisji likwidacyjnej wkroczyli do klasztoru. (…) Siostry zaskoczone obecnością niepożądanych gości w klasztorze protestowały i prosiły o natychmiastowe opuszczenie klauzury. Członkinie komisji likwidacyjnej zażądały rozmowy z ksienią konwentu, podczas spotkania polecono jej ogłosić i nakazać siostrom przystąpienie do pakowania rzeczy. Wszelką obronę ksieni powołującej się na prawo do odwołania się i żądającej na to czasu odsuwano słowami: „bez dyskusji i filozofowania”, usiłowano także straszyć ją sankcjami karnymi”. W późniejszym raporcie UB stwierdzano nie bez satysfakcji, że komisja „złamała moralnie zakonnice i jak poprzedniego dnia nie chciały wchodzić w jakiekolwiek kontakty z komisją i kwestionowały podstawę prawną decyzji, (…) dnia następnego po odbytej naradzie przystąpiły do pakowania sprzętu i dobytku”.
Klasztor został zdewastowany na skutek pospiesznej likwidacji, zniszczono dużą część wielowiekowych zbiorów, zabytkowych mebli, cennego księgozbioru. Często ludność miejscowa reagowała czynnie na te akty bezprawia w majestacie komunistycznego prawa, protestowała i stawiała opór. Najbardziej może w Stadnikach, gdzie zlikwidowano klasztor Sercanów. Zarekwirowane wyposażenie klasztoru, meble, a nawet żywy inwentarz zebrana ludność „odbiła” z załadowanych ciężarówek Urzędu Bezpieczeństwa i przeniosła z powrotem do klasztoru. Zakonnicy nie chcieli jechać samochodami pod eskortą funkcjonariuszy UB i postanowili iść pieszo do Krakowa, dokąd mieli być przeniesieni. Tylko w klasztorze Filipinów w Gostyniu akcji tej nie przeprowadzono do końca, podobno na skutek interwencji premiera Cyrankiewicza. Zakonników stłoczono tylko w jednym z klasztornych budynków.
Akcja „Z”, czyli „produktywizacja” zakonnic
W podobnych warunkach przeprowadzono ewakuację zakonów z Ziem Odzyskanych do opróżnionych klasztorów w Małopolsce i Wielkopolsce. W jednym tylko dniu 5 sierpnia 1954 r. przeprowadzono gigantyczną operację przesiedlenia około 1200 sióstr z województwa wrocławskiego, opolskiego i katowickiego do oddalonych często o setki kilometrów klasztorów, gdzie zorganizowano dla nich obozy pracy. Załadowano je do kilkudziesięciu autobusów i ciężarówek i w bardzo trudnych warunkach, w upale, prawie bez postojów, bo cały transport odbywał się skrycie (na autobusach umieszczano tablicę „wycieczka”), przewieziono w miejsca internowania. Zarówno siostry, jak i kierowcy, którzy często się buntowali, odmawiając dalszej jazdy, nie wiedzieli, dokąd jadą. Obawiali się najgorszego. Tę atmosferę lęku przekazują późniejsze relacje sióstr: „Kazali nam wsiąść do autobusu, na którym był napis wycieczka. Nie powiedzieli nam, gdzie nas wiozą. Jechaliśmy cały dzień, myślałyśmy, że wywożą nas na Sybir. (…) Gdy jechałyśmy przez Opole, niektóre siostry próbowały wyrzucać przez okno kartki z informacją, że nas wywożą, ale byłyśmy pilnowane. Potem okazało się, że jednak kilka kartek ludzie dostali”. Na jednej z takich kartek napisały: „Jedziemy na śmierć”.
W miejscu internowania siostry musiały urządzać wszystko od nowa, przede wszystkim jednak ratować swe powołanie, odnowić przerwane życie religijne. W tych trudnych warunkach były najpierw krótko na utrzymaniu państwa, szybko jednak zmuszono je do podjęcia pracy, która miała zapewnić utrzymanie. Przy czym wcale nie zamierzano wykorzystywać ich dotychczasowych umiejętności – pielęgniarek, nauczycielek czy wychowawczyń, lecz zmuszono do podjęcia nowych prac, przyuczenia się do nowych zawodów, takich jak szwaczka, krojczyni, hafciarka, i do przystosowania się do pracy w trybie fabrycznym. Wiele sióstr, zwłaszcza starszych, nie mogło sprostać tym wymaganiom. Zespoły pracownicze sióstr zostały włączone do spółdzielni pracy i poddane ich reżimowi pracy taśmowej za minimalne wynagrodzenie. „Ze spółdzielni przywożono gotowe, pokrojone części garderoby w postaci rękawic, biustonoszy, chustek trójkątnych, sportowych spodenek, piżam męskich, szlafroków i ubrań dziecięcych, które siostry zszywały, stosując system taśmowy” – wspominała jedna z zakonnic. Praca trwała 10 godzin dziennie, a często i dłużej: „Gdy miano odebrać towar, to szyłyśmy nawet do godziny 22”.
Warunki pracy były trudne: „Cały dzień siedziało się przy maszynie w dusznym pomieszczeniu (…) Wracałam bardzo zmęczona – podawała w późniejszej relacji jedna z sióstr. – Nie byłyśmy krawcowymi, więc musiałyśmy się szybko nauczyć szyć. (…) Starszym siostrom, niezatrudnionym oficjalnie w szwalni, zanoszono do przyszywania guziki, w ten sposób starano się podnieść wydajność pracy w szwalniach zakonnych”. Sama praca jednak nie wystarczała. Spółdzielnie zakonne miały być włączone w system gospodarki państwa komunistycznego. Siostry miały brać także udział w naradach pracowniczych, w zebraniach produkcyjnych, podczas których uchwalano plany i zobowiązania, miały wciągać się w życie świeckie, podlegać edukacji czy też reedukacji w duchu nowego socjalistycznego wychowania. Nakłaniano również siostry do porzucenia stanu zakonnego.
Władze komunistyczne planowały dalsze akcje likwidacji zakonów, „produktywizacji” sióstr, jak nazywano w urzędowej nowomowie ich pracę przymusową, co było częścią strategii zeświecczenia instytucji kościelnych i rozkładu życia religijnego. Jednakże po „odwilży” w 1956 r. i po powrocie Prymasa Wyszyńskiego plany te zawieszono, a siostry mogły również powrócić z wygnania do swoich macierzystych klasztorów.
Dr Marek Klecel
Źródło: Radio Maryja, 26 lutego 2010 r.