Zanim przejdziemy do zasadniczego tematu naszej refleksji, przypomnijmy sobie słowa zawarte w dekrecie II Soboru Waty­kańskiego O przystosowanej odnowie życia zakonnego: „Zakon­nicy wierni swej profesji, opuszczając wszystko dla Chrystusa (por. Mk 10,28), niech idą za Nim (por. Mt 19,21) jako za Tym, który jest jedynie konieczny, słuchając Jego słów (por. Łk 10,39) i troszcząc się o Jego sprawy (por. 1 Kor 7,32). Dla­tego członkowie każdego instytutu jako ci, którzy wyłącznie i przede wszystkim szukają Boga, powinni łączyć kontempla­cję, przez którą trwaliby myślą i sercem nieustannie przy Nim, z miłością apostolską, przez którą staraliby się włączać w dzie­ło Odkupienia i szerzyć Królestwo Boże. Ci, co się zobowiązują spełniać rady ewangeliczne, niech przede wszystkim szuka­ją i miłują Boga, który pierwszy nas umiłował (por. 1 J 4,10), i niech się starają we wszystkich okolicznościach prowadzić ży­cie ukryte z Chrystusem w Bogu (por. Kol 3,3), z czego wy­pływa i doznaje bodźca miłość bliźniego dla zbawienia świata i budowania Kościoła. Miłość ta ożywia także samą praktykę rad ewangelicznych i kieruje nią. Dlatego członkowie instytu­tów powinni z nieustanną pilnością, w oparciu o autentyczne źródło duchowości chrześcijańskiej, pielęgnować ducha modli­twy i samą modlitwę. Przede wszystkim zaś niech codziennie mają pod ręką Pismo święte, aby przez czytanie i rozważanie Bożych pism nabyli «wzniosłego poznania Jezusa Chrystusa» (flp 3,8). Niech zgodnie z myślą Kościoła sprawują świętą litur­gię, zwłaszcza najświętszą tajemnicę Eucharystii, z wewnętrzną i zewnętrzną pobożnością i z tego najbogatszego źródła zasila­ją swe życie duchowe. Tak pokrzepieni przy stole Bożego Prawa i świętego ołtarza niech po bratersku kochają członki Chrystusa, w duchu synowskim czczą i miłują swoich pasterzy, niech coraz ściślej współżyją i współczują z Kościołem i całkowicie oddają się jego posłannictwu” (Perfectae caritatis, 5-6).

Przytoczony tekst soborowy nie stracił swojej aktualności. Wyakcentowane grubą czcionką zwroty przypominają istotę na­szego powołania zakonnego, które – jak się wydaje – powinno być kwintesencją powołania chrześcijańskiego. W końcu zakon­nicy, według nauczania Kościoła, mają być czytelnym znakiem królestwa niebieskiego, rzeczywistości, do której zmierzają wszyscy chrześcijanie. Śluby, charyzmat, rodzaje zaangażowa­nia, są drogą do stawania się takim znakiem. Niestety zbyt czę­sto zapominamy, że ta droga wymaga modlitwy, przebywania ze słowem Bożym, adoracji, braterskiego zmagania się dla two­rzenia ewangelicznej wspólnoty. Te elementy drogi nie mogą stać się swoistym rarytasem, ekskluzywnymi dodatkami, na które nas nie stać, bo jesteśmy pochłonięci tak licznymi spra­wami, pracą, wyjazdami, „ważnymi sprawami”. Zajmują one tyle czasu, że już nawet wspólne praktyki modlitewne bywają rzadkością. Tutaj mały rachunek sumienia: ile razy odprawiamy Mszę Świętą w pośpiechu, gdzieś w bocznej kaplicy, pomiędzy innymi, ważnymi czynnościami? Ile razy siedzimy w konfesjo­nale jak na gorących węglach, bo jeszcze tyle mamy do załatwie­nia? Ile razy „hurtowo” odmawiamy brewiarz? Adoracja staje się stratą czasu, bezczynnością, na którą przecież nas nie stać. Brzmi to nieco moralizatorsko, owszem. Może jednak warto so­bie postawić te pytania co jakiś czas, nawet jeśli uwierają, po to, by w pewnym momencie nie rozminąć się z naszym pierwszo­rzędnym powołaniem do zbawienia i nie zapomnieć tego, kim jesteśmy.

Jaki to ma związek z tematem głównym? Ano ma związek ścisły. Skoro jesteśmy w sercu Kościoła, skoro mamy być zna­kiem przyszłej rzeczywistości, to bez całkowitego oddania się i poddania wszystkiego Bogu w modlitwie, poprzez medytację słowa Bożego, mówienie o naszym miejscu w tymże sercu sta­nie się pomyłką, uzurpacją grożącą odrzuceniem. Ze zdziwie­niem można zauważyć, że słowniku łacińsko-polskim[I], przy słowie consecratio znajdziemy kilka tłumaczeń: święcenie, po­święcenie, ubóstwienie, apoteoza... Znajdziemy również termin „wyklęcie” (consecro – przekląć, wykląć). Czyżby odrzuco­ne lub niedocenione, niewzięte na poważnie błogosławieństwo może stać się przekleństwem? Czy łaska dana od samego Boga, „przywalona” licznymi, „jakże ważnymi obowiązkami” może świadczyć przeciwko nam? Trudno powiedzieć. Jednak niepo­kój pozostaje.

Idąc drogą rad ewangelicznych, szukamy wzorów: osób będą­cych inspiracją, ludzi, którzy poszli tą drogą i osiągnęli szczę­ście. Szukamy wzorców osobowych, ludzi z krwi i kości, którzy realnie zmagając się z trudną, często okrutną rzeczywistością, zaufali Bogu i dali Mu się prowadzić. Niestety, nie pomagają nam liczne życiorysy świętych, tak skomponowane, że aż trud­no czytać, gdzie wyidealizowane postaci pozbawione są niemal­że ludzkich cech. „Wylukrowane” obrazki ludzi, których życie pozbawione zostało trudów nam bliskich, codziennych słabości, zmagania się, walki, doświadczenia realnych ciemności spra­wiają, że nie zawsze możemy z nich czerpać inspirację. Trudno nam się w tym odnaleźć. Niejednokrotnie nawet Maryja, Matka Pana jest przedstawiana w podobny sposób. A przecież Jej ży­cie było również zmaganiem. Choć była bez zmazy pierworod­nej i nie miała doświadczenia grzechu, nie było Jej oszczędzone zmaganie się, pewien niepokój, cierpienie, a nawet niezrozumie­nie niektórych wydarzeń czy słów. Jednak Jej siłą było bezgra­niczne zaufanie Bogu, wiara, chowanie wszystkiego w sercu, w nadziei, że kiedyś zobaczy całość jako cudowną historię, któ­rą Bóg Jej przygotował. Patrzymy często na Maryję przez pry­zmat Jej wyniesienia w chwale nieba, przez królewską godność, którą otrzymała jako Matka Zbawiciela. Spróbujmy jednak spoj­rzeć na Jej historię oczami dziecka, które patrzy na matkę i uczy się. Spróbujmy spojrzeć oczami ucznia, który czerpie z siły i do­świadczenia Tej, która stała się Pierwszą Uczennicą swojego Syna, która nie bała się bliskości Boga: onieśmielającej, choć nieniszczącej, sprawiającej, że Jego słowo się wypełnia, że na końcu jest szczęście, którego przecież tak bardzo pragniemy. Jej historia wydarzyła się naprawdę. Przechodząc wraz z Nią na­szą własną historię, możemy wiele zrozumieć, nauczyć się, zro­zumieć, co znaczy być w sercu Kościoła, co więcej: być w sercu samego Boga.

Kiedy Bóg wkracza w życie

W Piśmie Świętym, w Nowym Testamencie, spotykamy po raz pierwszy Maryję w momencie zwiastowania (por. Łk 1,26nn). W Nazarecie, małej miejscowości, niemającej żadnego znacze­nia geopolitycznego, położonej w lekceważonej Galilei, miesz­ka skromna, prosta dziewczyna. Wierna zasadom życia kobiety żydowskiej, właśnie została zaślubiona cieśli – Józefowi. Pierw­sza część ceremonii jest już za Nią. Została poślubiona: choć jeszcze nie zamieszkała z mężem, to prawnie należy już do nie­go. Ceremonia przenosin do domu męża była przed Nią. Dopie­ro po tej „części” zaślubin mógł On w pełni korzystać z praw małżeńskich, by w niedalekiej przyszłości mogła stać się matką jego dzieci. W tym właśnie momencie, wydawać by się mogło – najmniej stosownym i wygodnym, Bóg posyła swojego anio­ła, by oznajmił Maryi, że będzie Matką Syna Bożego, że to nie Józef będzie Jego ojcem, że będzie nim sam Bóg i że stanie się to za sprawą Ducha Świętego! Pewnie przyzwyczailiśmy się do tego tekstu; słyszeliśmy go tyle razy, tyle komentarzy wysłucha­liśmy. Może już nie odczuwamy dramaturgii tej sytuacji, może bronimy się w ten sposób przed czymś, co kompletnie przera­sta naszą wyobraźnię, nasz umysł, nawet naszą wiarę. Nieste­ty, bywa, że czytamy Ewangelię jak zestaw bajek, historię, która i tak dobrze się kończy. Jest pewna dramaturgia, przebieg akcji, trochę znaków zapytania, a potem szczęśliwy koniec. W sumie wszystko już wiemy. W ten sposób nijak nie możemy dostrzec relacji, odniesienia czytanego słowa do naszego życia, jego zna­czenia dla nas. Słowo w takiej sytuacji nie jest dla nas światłem. A przecież celem napisanych Ewangelii jest, abyśmy wzrastali w wierze. Wróćmy jednak do zwiastowania. Maryja, choć głę­boko poruszona, zmieszana, pewnie też zaskoczona pozdro­wieniem anioła i treścią jego przesłania, zdaje się zachowywać jednak pokój, który płynie z głębi Jej serca. Zadaje tylko jedno pytanie: „Jak się to stanie?”, odpowiedź anioła sugeruje, że Bóg zajmie się wszystkim, że Ją ochroni przed oskarżeniem o zdra­dę, że to jest Jego dzieło. Kluczem do tego, by się zrealizowało, jest Jej zgoda, Jej „Tak”. W owym „Tak” (fiat – „niech się sta­nie”) jest wszystko: wiara, że Bóg może dokonać rzeczy prze­kraczających ludzki rozum i ludzkie możliwości, gotowość na niesienie konsekwencji owej zgody, wierność w słuchaniu Bo­żych natchnień, a przede wszystkim miłość do Stwórcy i pełne zaufanie, że cokolwiek On postanowi, jest dobre.

W Liście do Galatów czytamy, że: „Gdy nadeszła pełnia czasów, Bóg zesłał Syna swego, zrodzonego z niewiasty (...)” (Ga 4,4). Ta pełnia może oznaczać, że Bóg nie działa przypad­kowo. Świat dojrzał, przygotowany przez proroków, aż do Jana Chrzciciela, by Słowo objawiło się. Dojrzała również Maryja. Świat zapatrzony w siebie nie rozpoznał jednak czasu nawie­dzenia. Mimo to wystarczyło słowo Maryi – „Tak”, by Mesjasz przyszedł na świat. Wiara uczyniła Ją Bramą, przez którą Bóg w swoim Synu przyszedł między ludzi, stając się jednym z nas. Bóg przygotował Ją swoją łaską. Pozdrawiając Maryję, anioł Gabriel użył sformułowania „pełna łaski”. Kościół związał te słowa z wiarą w to, że Maryja została poczęta bez zmazy pier­worodnej, że jest Niepokalanie Poczęta. Ów przywilej został Jej udzielony ze względu na Jezusa Chrystusa, który miał się z Niej narodzić. Bóg przygotował mieszkanie dla swojego Syna. Mimo tej łaski udzielonej „z zewnątrz” trudno jednak sobie wyobrazić Jej gotowość na przyjęcie Słowa bez modlitwy, wewnętrznego dialogu z Bogiem, czułej miłości do Stwórcy, całkowitego od­dania Jemu swojego serca. Maryja, mimo swego onieśmielenia słowami anioła nie boi się. Jest pełna bojaźni pańskiej, lecz nie lęku, panicznego strachu, koncentrowania się na własnej niemo­cy. Bóg nie jest dla Niej zagrożeniem. Nie jest najważniejsze, ja­kie plany miała na swoje życie i czy w ogóle je miała. Miłość do Boga, pragnienie, by się Jemu podobać. To było najważniejszym celem Jej życia. Jej miłość nie stała w sprzeczności z miłością do innych. Jest kilka scen w Ewangelii, które są dowodem tej posta­wy. Maryja pozwalała, by Bóg Ją prowadził. W tym wszystkim nie pozostawała bierna. Świadomy wybór takiej drogi nie po­zbawił Jej rozeznawania, stawiania pytań, przeżywania w pełni swojego człowieczeństwa, kobiecości i macierzyństwa. Każde słowo, każde wydarzenie „chowała w swym sercu”, starając się wsłuchiwać i rozpoznawać ich znaczenie.

A my?

„Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną” (Ap 3,20).

Te słowa z Apokalipsy nie odnoszą się do jakiejś nieokreślo­nej, odległej lub symbolicznej perspektywy. Uczta w języku bi­blijnym oznacza spotkanie przyjaciół przy stole, by się weselić, by świętować i dzielić tym, co najlepsze. Jezus stojący u drzwi, pukający to obraz uniżenia się, pokory, ale też troski. Syn Boży czeka, by Go wpuścić do serca, do życia, by być z Nim. Pu­kaniem przypomina o swojej obecności. Nie wchodzi przemo­cą, bo chce być wpuszczony, poznany, wybrany i kochany. Jaki to ma związek z Maryją, ze zwiastowaniem? Miłość Maryi, Jej przywiązanie do Boga nie każą Mu czekać. Między Nią a Bo­giem nie ma dystansu, który mógłby ich dzielić. Ta bliskość spra­wia, że Maryja ma serce czułe na każde drgnienie Jego miłości, potrafi nie tylko zauważyć, ale wręcz wyczuć Jego obecność. Kiedy Bóg mówi, Ona wie, że to On, a nie kto inny. Maryja wy­brała Boga, mimo, że to On Ją wcześniej wybrał. Nie jest bierna. Swoją wolą, rozumem, uczuciami, ciałem świadomie Go wybra­ła. Ten wybór nie ograniczał Jej, nie pozbawił też miłości do Jó­zefa, któremu również zaufała, wierząc, że Bóg dotknie i jego serca. Nie tłumaczy się przed nim, z ufnością zdaje się na jego decyzje, pamiętając, że anioł obiecał Jej, że Bóg Ją osłoni i obro­ni. Dary złożone w Jej sercu rozkwitają i wydają owoce. Słowo Boga przyjęte stało się w Niej ciałem, rzeczywistością, która ro­śnie, dojrzewa, by ukazać się światu. Można powiedzieć, że Je­zus narodził się z połączenia Bożego wybrania i miłości Maryi. Bóg wybrał Maryję, ale i Ona wybrała Jego. Jej ciało stało się namiotem spotkania: bóstwa z człowieczeństwem, bez zmiesza­nia, w doskonałej jedności.

„Wejście” Boga w życie Maryi całkowicie odmieniło Jej ży­cie. Moment zwiastowania wskazał Jej misję i drogę, na której miała ową misję zrealizować. Bóg nie przedstawił Maryi „cało­ściowego” programu. Przypomniał Jej tożsamość, dary, w które została wyposażona, i to, że będzie z Nią. Choć może niejedne­go to zdziwić, to podobnie jest w naszym życiu. Wobec każdego z nas Bóg ma jakiś plan, propozycję, zadanie czy misję. Nie chce nas pozbawiać czegokolwiek. Chce nadać naszemu życiu smak, głęboki sens i cel. On pragnie naszego spełnienia i na pewno pragnie tego, byśmy byli szczęśliwi. Nas również chce chro­nić, co nie oznacza braku trudności. Obiecuje swoją obecność szczególnie tam, gdzie rzeczywistość zdaje się nas przerastać. Jest wierny i dotrzymuje słowa. Zgodnie z tym, co napisane jest u proroka Izajasza: „Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim! Gdy pójdziesz przez wody, Ja będę z tobą, i gdy przez rzeki, nie zatopią ciebie. Gdy pójdziesz przez ogień, nie spalisz się, i nie strawi cię płomień. Albowiem Ja je­stem Pan, twój Bóg, Święty Izraela, twój Zbawca” (Iz 43,1-3).

Owszem, nie jesteśmy niepokalani, ale też nie naszym zada­niem jest zrodzenie w ciele Mesjasza. „Niepokalaność” Maryi jest jednak zapowiedzią tego, do czego chce nas doprowadzić Bóg. Owa „nieskalaność” jest stanem, do którego Bóg chce nas doprowadzić.

„Niech będzie błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Je­zusa Chrystusa, On napełnił nas wszelkim błogosławieństwem duchowym na wyżynach niebieskich – w Chrystusie. W Nim bo­wiem wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa, według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski, którą obdarzył nas w Umiłowanym” (Ef 1,3-6).

Na naszą drogę ziemską mamy jednak potrzebne wyposażenie nadprzyrodzone, dane przez Boga, w postaci łaski chrztu święte­go, sakramentu pojednania, Eucharystii i zakonnej konsekracji, które czynią nas zdolnymi do przekraczania naszych ograniczeń. Mamy Pismo Święte, słowo, przez które Bóg do nas mówi. Mamy wspólnotę Kościoła, który modli się za nas każdego dnia. Mamy wreszcie nasze wspólnoty zakonne, w których dojrzewamy. Bóg mówi do nas przez wydarzenia, osoby, które spotykamy. Mówi również wewnątrz nas, prosto do serca poprzez natchnienia do czynienia dobra, głos sumienia, który pozwala wybierać to, co dobre i odrzucać to, co złe. Bóg udziela nam darów Ducha Świę­tego, bo jesteśmy Jego dziećmi. Ma moc uwolnić nas od naszych lęków, wydobyć z grobów zwątpienia, uleczyć przez przebacze­nie. Są tylko dwa warunki, bez których nigdy nie dostrzeżemy tego wszystkiego. Pierwszym jest modlitwa, która będzie spotka­niem, rozmową, dialogiem z Kimś, komu ufamy, kogo wybierzemy, rezygnując z koncentracji na sobie. Drugim warunkiem jest powiedzenie Bogu „tak” na naszą historię, na Jego zaproszenie, bez warunków, dodawanych „aneksów”. Wiąże się z tym otwarcie serca i zaufanie. Lęk i ucieczka przed Bogiem jest śladem, pierw­szym owocem grzechu pierworodnego, znakiem swoistej kate­chezy Złego, który za wszelką cenę chce nas oddzielić od Źródła życia – od Boga. Kto wie, może trzeba zacząć od pytania, jaki ob­raz Boga noszę w sobie? Unikanie Boga, ucieczka przed Nim, lęk, że jest jakimś agresorem, że chce mi coś odebrać, płynie właśnie z fałszywego obrazu Boga, iluzji, którą zatruł nas zły duch. Czło­wiek wpatrzony w siebie nie chce słuchać. Pierwsze przykaza­nie, które otrzymał naród wybrany po wyjściu z Egiptu brzmiało: „Słuchaj Izraelu (...)” (Pwt 6,4). Modlitwa, czytanie i medytacja słowa Bożego musi opierać się na słuchaniu, na byciu uważnym. Maryja umiała słuchać. A my? Zabiegani wśród codziennych za­jęć, powinności, konstruowania kolejnych projektów, zapomina­my, co oznacza słuchać Boga. W hałasie świata, który przenika nasze klauzury, nie znajdujemy często nawet chwili, by się wyci­szyć. Tłumaczymy to brakiem czasu. „Wycinamy” z naszego ży­cia modlitwę, by mieć czas na inne rzeczy i ciągle nie nadążamy za pędzącym światem, jakby było koniecznym go gonić. Ciche pukanie Jezusa niknie w zgiełku wielu zajęć, niekoniecznych spo­tkań, wielosłowia. Coraz bardziej jesteśmy zmęczeni. Szukamy więc chwil odpoczynku nie zdając sobie sprawy, że najbardziej jesteśmy zmęczeni sobą, a od siebie nie da się uciec, odpocząć. Jest to możliwe jedynie w obecności Boga. Oddając Mu wszystko, pozwalając Mu wejść do środka naszej rzeczywistości, możemy odnaleźć wewnętrzny pokój, harmonię, a nasza historia nabiera rumieńców, sensu. Na zewnątrz może się nic nie zmienić. Jednak pokój serca, radość z bycia z Bogiem, którego się wybrało, zmie­nia wszystko. Każde, dosłownie każde nasze działanie, plany czy inicjatywy musi poprzedzać modlitwa i rozeznanie. W modlitwie podstawowym pytaniem powinno być: co mam czynić? jak żyć, by podobać się Bogu?

Noc cierpienia

„Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił? Daleko od mego Wy­bawcy słowa mego jęku. Boże mój, wołam przez dzień, a nie od­powiadasz, wołam i nocą, a nie zaznaję pokoju” (Ps 22,2).

Doświadczenie cierpienia nikomu z nas nie jest obce. Doświad­czamy go na poziomie fizycznym, psychicznym i duchowym. Po­nieważ stanowimy całość i nie da się żadnego z nich oddzielić od reszty naszego człowieczeństwa, każde z nich jest bolesne i za­zwyczaj obejmuje całą osobę. Rzeczywiste cierpienie daje po­czucie, że nie panujemy nad sobą, nad rzeczywistością, że ono przekracza nas, osłabia i czyni bezradnymi. Owszem, próbujemy sobie jakoś radzić, lecz mimo to rzeczywiste cierpienie, prawdzi­wy krzyż, zdaje się nas miażdżyć, ogałacać, przygniatając niezno­śnym ciężarem. Jednym z najtrudniejszych doznań jest poczucie samotności, świadomość, że nikt nas nie rozumie, a nawet jeśli ro­zumie, to i tak nie jest w stanie nam pomóc w sposób satysfakcjo­nujący. Wydaje się, że nikt nie jest w stanie nas od niego uwolnić. Obok cierpienia przeżywanego przez daną osobę istnieje również współcierpienie, rodzaj współodczuwania. Jego intensywność za­leży od stopnia bliskości i zażyłości z osobą cierpiącą. Im bardziej kogoś się kocha, tym bardziej w jakiś tajemniczy sposób odczu­wa się jego ból, jego cierpienie. W naturze najsilniejszą więzią jest ta, która łączy matkę z dzieckiem. Oczywiście brać należy pod uwagę relację normalną, zdrową, nie zaburzoną, chorą czy patolo­giczną. Kiedy cierpi dziecko, matkę również przeszywa jakiś nie­opisany ból. Kiedy dziecko umiera, serce matki jest jakby również rozerwane: jakby coś w niej umierało razem z nim. Przeżywaniu takiego cierpienia również towarzyszą doznania, emocje i odczu­cia, o których była mowa wyżej.

Nieprzyjęty Bóg

Jednym z najtrudniejszych doznań w cierpieniu jest poczucie samotności, opuszczenia i pustki. Coś, a może ktoś szepcze do ucha: „jesteś sam, nikogo twoje cierpienie nie interesuje, nikt Cię nie kocha wystarczająco, aby cię zrozumieć, nikogo tak napraw­dę nie obchodzisz”. Z perspektywy wiary można stwierdzić, że nie jest to dobry duch ani anioł, ani obiektywna prawda. Pierw­szą Osobą, która zawsze jest obecna, jest Jezus. Bóg wcielony, Syn Ojca Niebieskiego, który nie zawahał się uniżyć tak nisko, jak nisko może zejść, upaść, zostać zepchnięty człowiek. Przy­jął ciało z pokornej, ubogiej i prostej dziewczyny, której jedyną siłą była wiara i miłość do Boga. Miriam – Maryja, w prosto­cie przyjęła Boga w swoim łonie, by wydać Go na świat. Zba­wiciel świata narodził się w skrajnym ubóstwie, jeszcze przed narodzeniem wzgardzony, nieprzyjęty, niosący na sobie całe ubóstwo tego świata. Z miłości do człowieka stał się tym, któ­ry nie ma gdzie głowę oprzeć, biedniejszy niż ptaki, które mają gniazda, niż lisy, które mają swoje nory (por. Łk 9,58). Przy­szedł do swoich, a swoi Go nie przyjęli (por. J 1,11), odrzucając tym samym Słowo samego Boga. Na poziomie duszy i ducha doświadczył największego cierpienia. Bo cóż boli bardziej niż odrzucona, czysta i bezinteresowna miłość? A przecież była to miłość samego Boga. Jednak nie poprzestano na zadaniu Mu tego „tylko” cierpienia. Jakby mało było tego odrzucenia, rów­nież Jego Ciało zostało zmiażdżone, poniżone i wyśmiane, wy­stawione na pokaz dla większego udręczenia (por. Iz 53,1-12). Jego męka jednak zaczęła się wcześniej przed pojmaniem, osą­dzeniem i ukrzyżowaniem. Niezrozumienie, osądy, samotność. Nawet uczniowie, którzy mieli własny, iluzoryczny obraz Me­sjasza, nie mieli wystarczająco dużo sił, żeby czuwać, gdy prze­żywał trwogę w Getsemani, Judasz, który Go wydał za cenę niewolnika, Piotr, który się zaparł z lęku, inni, którzy poucieka­li. Może to wszystko bolało równie mocno, co fizyczne udręki męki . To była cena, za którą wykupił nas spod władzy śmierci. Wszystkim, którzy są miażdżeni przez cierpienie, Jezus mówi: „nie jesteś sam, choćby najbliżsi o tobie zapomnieli, Ja nie zapo­mnę nigdy” (por. Iz 49,14-16).

Matka

W tych wydarzeniach, w bardziej lub mniej widoczny spo­sób uczestniczyła Maryja. Od chwili powiedzenia Bogu „tak” podczas zwiastowania, cała historia Jej życia toczyła się wo­kół Syna. Ktoś złośliwy mógłby stwierdzić, że cierpienie Maryi przyszło „przez” Jezusa. Spoglądając okiem chłodnego pragma­tyka, skoncentrowanego na sobie ktoś może powiedzieć, że gdy­by nie przyjście Jezusa, gdyby nie misja, którą Bóg powierzył Maryi, mogłaby Ona wieść życie spokojne i bez aż takich pro­blemów. Jednak cóż znaczy takie życie, w oderwaniu od Boga, gdy żyjąc wyłącznie dla siebie powoli umiera się, pogrążając się w smutku coraz większej samotności? Dla Maryi Bóg był naj­większym sensem Jej istnienia. Nie było ceny, która mogłaby wynagrodzić czy zastąpić Jego obecność, Jego wierną miłość. Bez swojego „tak” nie mogłaby wyśpiewać Magnificat, uwiel­biając Boga. Maryja musiała zdawać sobie sprawę, że obojęt­ność i odrzucenie, ucieczka do Egiptu, Jej trud pierwszych chwil macierzyństwa miały ścisły związek z Jej Synem. A przecież był to dopiero początek. Dopiero miało się spełnić proroctwo Symeona podczas ofiarowania w świątyni, który oprócz uwiel­bienia i radości ze spotkania z Mesjaszem, prorokował Jej ból, który jak miecz miał przeszyć Jej serce.

Maryja świadomie weszła w perspektywę cierpienia zanim jeszcze Jezus jako człowiek – dziecko mógł pojąć jego ciężar. W swoim cierpieniu dla Jezusa, Maryja chroniła swego Syna, otaczając Go troską i miłością. Nigdy nie straciła wiary w to, że nie ma nic cenniejszego nad Jego obecność, że to On wy­bawi swój lud. Cierpienie było dla Niej swoistą próbą wiary, która z każdym dniem stawała się coraz większa, dojrzała, go­towa na najcięższe doświadczenia. Maryja jako Matka – można chyba tak powiedzieć – dźwigała cierpienia matek, które nio­są trud macierzyństwa, które chronią swoje dzieci przed złem tego świata. Jest z tymi, które muszą bronić dzieci niechcianych przez świat, pogardzanych. Ile matek dzisiaj musi zmagać się, by przyjąć dzieci chore czy też te, które jakoby zagrażają ich zdrowiu i życiu. Jest tak blisko tych matek, którym różni ludzie mówią: „takie dziecko jest niepotrzebne, niepełnosprawne, nie pasuje do naszego społeczeństwa”. Ona jest blisko tych, które muszą zmagać się z przyjęciem poczętego życia, które „niepla­nowane” zagraża karierze, jest „nadliczbowe” lub po prostu za­kłóca „święty spokój” i wymarzony komfort życia. Jest Matką dla tych, którzy nie są takimi, jakimi chcieliby być. Jest Matką dla tych, którzy czują się niepotrzebni, niechciani, zmarginalizowani, również we wspólnotach zakonnych. Od początku, od narodzenia Jezusa Maryja słyszała: nie chcemy Cię w takim sta­nie, nie chcemy Cię z Nim. Uciekając do Egiptu, być może nie rozumiała, dlaczego to Dziecię było zagrożeniem dla władzy okrutnego Heroda, tak jak trudno pojąć komuś, kto ma serce czyste i proste, okrucieństwo i bezmyślność tego świata. Kiedy w ferworze podróży, pielgrzymim zamieszaniu, straciła z oczu dwunastoletniego Jezusa, towarzyszył Jej ból serca, z jakim Go szukała. W swoim cierpieniu jest więc bliska wszystkim tym, którzy zapędzeni w codzienności, przytłoczeni licznymi troska­mi, tracą Jezusa z oczu i przez to spostrzegają z czasem, że ich życie straciło sens. Idąc dalej, jakże bardzo rozumie tych, którzy przyjmując Jezusa, w codziennej egzystencji zmagają się, by do­chować Mu wierności bez nadzwyczajnych znaków, bez wyjąt­kowych objawień, w prostocie, wierząc w spełnienie się Bożych obietnic. Prawie trzydzieści lat żyła w obecności Syna, który do­rastał, dojrzewał, uczył się czytać, pisać, pracować; Syna, który śmiał się, płakał, był pełen różnych emocji, nie tracąc wiary, że patrzy na Tego, który miał być spełnieniem oczekiwań Izraela, który miał obwieścić królestwo niebieskie.

Największa próba

Maryja nazywana jest pierwszą uczennicą Jezusa. Słowa, któ­re głosił, prawdy, które objawiał, w Jej sercu, znajdywały ży­zną glebę. Podążając za Synem w końcu doszła do Jerozolimy, do Krzyża, do Golgoty. To miejsce jest figurą tych wszystkich miejsc, do których w drodze wiary dochodzi w taki czy inny sposób każdy wierzący: świecki, konsekrowany, ksiądz. To sta­nięcie wobec naszej największej słabości, cierpienia, nad którym nie mamy władzy, które nas całkowicie ogałaca. Golgota jest znakiem tego wszystkiego, co nas przeraża, całkowicie obez­władnia, miażdży. To ostatnie miejsce, które chcielibyśmy „od­wiedzić”; to miejsce, w którym Szatan próbuje nam wmówić, że Bóg nas nie kocha, że nas opuścił, i że wszystko to, co już przeszliśmy, nie miało sensu, i że nie ma dla nas żadnej nadziei. To najmocniejsze, najgorsze kuszenie, w którym nieprzyjaciel Boga i człowieka próbuje nas przekonać, że śmierć jest najwięk­sza, że jest ostatecznym końcem wszystkiego, że jesteśmy ska­zani na unicestwienie. Jedna siła może sprawić, że nie opuścimy Jezusa w tej najciemniejszej chwili. Jest nią miłość: czysta, bez­interesowna, gotowa na wszystko, niewstydząca się niczego, za nic mająca drwiny innych, obelgi, złorzeczenia i lekceważenie. Tylko cztery osoby pozostały do końca pod krzyżem. Na pierw­szym miejscu wymieniana jest Maryja, Matka Jezusa. Jest Jan, najmłodszy i umiłowany uczeń, jest Maria, żona Kleofasa, nie­wiasta dzielniejsza niż jej mąż, który – gdy tylko mógł – po­stanowił uciec z Jerozolimy do Emaus (por. Łk 24,18). Była też Maria Magdalena, która od Jezusa doświadczyła uwolnienia, przebaczenia i doświadczenia darmowej miłości Bożej. Któ­ra z tych osób mogła cierpieć najbardziej? Matka. Jej cierpie­nie rozlewało się po Niej całej. Na poziomie naturalnym było to cierpienie Matki, która ogląda umęczonego, zdruzgotanego cier­pieniem Syna. W porządku nadnaturalnym widziała zło, które dotknęło Nieskończone Dobro, Syna Bożego, który dobrowolnie tak się uniżył, że nawet w śmierci był podobny do największych przestępców i niewolników. Cierpiała, widząc wzgardzoną i nie­chcianą miłość, która jest jednak mocniejsza niż śmierć i dlatego pozwoliła się ukrzyżować. Nikt, kto nie był świadkiem umiera­nia swojego dziecka, nie jest w stanie wyobrazić sobie Jej bólu. Miłość czyni bardziej wrażliwym, czułym, czyniącym delikat­niejszym i współodczuwającym serce. Jej miłość była jak Jej serce: czysta i nieskalana. Dlatego widząc najniewinniejszego z niewinnych, wiszącego i umierającego na krzyżu Syna, cier­piała. Miecz bólu rozerwał Jej serce, czyniąc Ją tak bliską Sy­nowi, któremu serce przebito włócznią. To dlatego nazywa się

Maryję Współcierpiącą Matką, bo nikt nie był tak blisko Jezu­sa w Jego cierpieniu, jak Jego Matka. Cierpienie Jezusa skupi­ło w sobie wszystkie bóle świata, grzechy, które popełniamy, złość, której jest tyle w nas, niewiarę i niewdzięczność wobec Boga wraz z odrzuceniem Go. Przez krzyż Jezus zniweczył moc śmierci, która nas dotyka, ale nie kończy naszej historii, nie jest naszym ostatecznym unicestwieniem, bo została zwyciężona. Przez cierpienie Jezusa Maryja miała szczególny udział w tym odczuwaniu zła i bólu miłości, która tak często jest odrzucana. Znając nasze udręki i bóle, powierza je swojemu Synowi. Ma­ryja nie uciekła, nie złorzeczyła, nie buntowała się, chociaż Jej wiara została poddana największej próbie. Miłość i zaufanie do Boga i Jego Syna pozwoliły Jej przejść tę najciemniejszą z nocy. Maryja całą sobą mówi nam: „Ty też możesz przez to przejść. Nie jesteś sam. Mój Syn ma moc Cię przeprowadzić przez takie doświadczenia. Ja również będę z tobą, bo cię kocham, bo zosta­łeś mi dany w osobie Jana Ewangelisty jako dziecko”.

Nowa droga

Według pewnej tradycji Jezus Zmartwychwstały najpierw ob­jawił się swojej Matce. Czy tak było? Nie wiadomo. W Ewange­liach nie ma żadnej wzmianki na ten temat. Tutaj możemy pójść za intuicją niektórych świętych, teologów, a nawet poetów czy mistyków. Święty Ignacy w Ćwiczeniach duchownych napisał wprost: „[Zmartwychwstały Pan] ukazał się Dziewicy Maryi. Choć nie mówi o tym Pismo Święte, to należy uważać tę prawdę za wypowiedzianą wobec faktu, że opowiedziano o Jego ukaza­niu się tylu innym”.

Po latach intuicję świętego z Loyoli podjął Jan Paweł II w swoich katechezach maryjnych. Ojciec Święty zauważa, że po złożeniu Jezusa do grobu Maryja „podtrzymuje płomień wiary, przygotowując się na przyjęcie radosnego i niespodzie­wanego orędzia Zmartwychwstania”. Wyraża też przekonanie, że „oczekiwanie, które wypełniło Wielką Sobotę, jest jednym z najwznioślejszych momentów w dziejach wiary Matki Bożej: w ciemnościach spowijających wszechświat zawierza się Ona całkowicie Bogu życia i rozważając słowa Syna, z nadzieją cze­ka na pełną realizację Boskich obietnic”. Papież nie rozstrzy­ga wątpliwości: dlaczego Ewangelie opisują sceny, w których Zmartwychwstały ukazał się wielu ludziom, a nie wspomina­ją o Jego spotkaniu z Matką. Na pewno objawił się tym, któ­rym trudno było uwierzyć, że żyje. Maria Magdalena, nazwana apostołką apostołów jako pierwsza ujrzała według słów ewange­listów Zmartwychwstałego. Jednak i ona poszła przecież nama­ścić pogrzebane ciało, żeby dopełnić rytuału pochówku. Płakała, bo myślała, że jakiś ogrodnik przeniósł ciało Jezusa. Ucznio­wie pochowani ze strachu z trudem przyjmowali nowinę przy­niesioną przez niewiasty. Piotr i Jan uwierzyli, gdy zobaczyli pusty grób, który stał się dla nich i pozostałych uczniów dowo­dem materialnym zmartwychwstania. Wszyscy musieli mieć ja­kiś dowód (czy to widząc Jezusa, czy to widząc pusty grób), na to, że żyje. Czy Maryja potrzebowała dowodu? Czy raczej w sercu naprawdę wierzyła, że spełnią się słowa Bożej obietni­cy. Podobnie jak podczas zwiastowania, tak teraz dźwięczy nam w uszach głos Elżbiety ze sceny nawiedzenia: „Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana” (Łk 1,45).

Po dziś dzień sławimy wiarę Maryi, która wierzy każdemu słowu Boga. Czyż mogło być inaczej i teraz? Skoro uwierzy­ła, że Jej Syn jest Synem Boga, wierzyła każdemu Jego słowu. Musiała słyszeć o tym, jak zapowiadał swoją mękę i powsta­nie z martwych. A skoro tak, nie musiała sprawdzać, nie musiała biec do grobu, by uwierzyć. Być może czekała, aż Bóg dalej poprowadzi historię i Jezus ukaże się Jej w stosownym czasie. W Dziejach Apostolskich czytamy, że apostołowie trwali na mo­dlitwie z Maryją. A może wokół Niej? A może Ona swoją posta­wą pokazywała im, jak należy czekać na spełnienie się Bożych obietnic? Ona wiedziała, że bywa taki czas, kiedy historia nas przekracza.

W relacji z Bogiem najważniejszą rzeczą, jaką możemy zro­bić, to trwać na ufnej modlitwie, przylgnąć do Niego całym ser­cem i pozwolić, by to On prowadził naszą historię. Kiedy Jezus został ukrzyżowany, uczniowie pouciekali. Poza Maryją i Janem tylko dwie osoby wytrwały do końca. Można też stwierdzić, że poza Maryją wszyscy w jakiś sposób ulegli przygnębieniu i nie­dowierzaniu. Jej miłość nie ograniczała się do wiernego trwania. Jej miłość pozwoliła przekraczać granice ludzkiej wyobraźni, sięgając ku wieczności. Podobnie jak wcześniej, zapewne i teraz chowała w sercu wszystkie wydarzenia, słowa i rozważała ich znaczenie. Nie osądzała historii, Boga ani prześladowców. Swój ból chowała w sercu, nie uciekając przed nim ani nie szukając tanich pocieszeń. Jej postawa, jakże bliska była postawie Abra­hama, ofiarującego swego syna Izaaka, z tą różnicą, że Jej Syn nie został oszczędzony. Bóg był Jej jedynym oparciem i nadzie­ją. Po zmartwychwstaniu oczekiwała obiecanego Pocieszyciela – Ducha Świętego, który przyjęty otwartym sercem objawił całą prawdę, najgłębszy sens historii. Dzięki takiej wierze i zaufaniu wypełniły się słowa, które wyśpiewała w proroczym uniesie­niu podczas wizyty u Elżbiety: „Oto bowiem odtąd błogosławić mnie będą wszystkie pokolenia, gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny” (Łk 1,48n). Z historycznego punktu widze­nia ostatnim wydarzeniem opisanym w Nowym Testamencie, w którym uczestniczy Maryja, jest zesłanie Ducha Świętego w Dniu Pięćdziesiątnicy (Dz 1,14; 2,1-2) Jednak Kościół w swo­jej intuicji wiary podaje nam dalsze „losy” Maryi. Logika wiary nakazywała wnioskować, że skoro ze względu na Jezusa Mary­ja poczęta była bez grzechu, to z tego samego powodu Jej cia­ło zostało uchronione od zepsucia po zakończeniu Jej ziemskiej pielgrzymki. Stąd płynie wiara, że zaraz po śmierci (lub jak inni wolą – zaśnięciu) została wzięta do nieba, z duszą i ciałem, by potem idąc za słowami Apokalipsy, stać się Królową Niebios, naszą najlepszą Orędowniczką.

Od posłuszeństwa do królowania

Zapewne Maryja nie zdawała sobie sprawy, że przyjmując Je­zusa do swojego łona podczas zwiastowania, stanie się Matką Kościoła. Symbolicznym momentem, gdy to się stało, było przy­jęcie Jana pod krzyżem jako syna. Narodzony z przebitego boku Chrystusa Kościół – Mistyczne Ciało Chrystusa – otrzymał Mat­kę. To dlatego Maryja, podobnie jak uczyła małego Jezusa pierw­szych kroków, modlitw i tego wszystkiego, czego może nauczyć dziecko matka, aż do osiągnięcia jego dojrzałości, jest również Nauczycielką dla Kościoła, dla nas. Maryja, będąc pierwszą osobą w Kościele, będąc jego Matką, uczy każdego z nas modli­twy, zaufania, cierpliwości, czystości, wierności i całkowitego przylgnięcia do Boga. Ma do tego wszelkie uprawnienia, gdyż przechodząc drogę wiary, poprzez trud, cierpienie, niepewność i ciemności nigdy nie zwątpiła w miłość i wierność Boga. Ni­gdy też nie koncentrowała się na sobie, lecz całą sobą wskazy­wała na Chrystusa. Wszystkie objawienia Maryjne uznane przez Kościół kierują ludzi w stronę Syna i Boga Ojca. Pokorna Słu­żebnica Pańska poprzez swoje uniżenie i wierność, poprzez po­korę i zaufanie, poprzez miłość i wielkoduszność wobec Boga, otrzymała przywilej prowadzenia nas, jak pełna blasku Królo­wa, jak najdzielniejsza z dzielnych niewiast, w stronę królestwa niebieskiego. Wielu z nas, z różnych przyczyn obawia się, czy przypadkiem nie jest Jej „za dużo” w naszym życiu, czy przy­padkiem nie będzie odbierała większej chwały niż Jej Syn. Nie trzeba się tego bać, bo gdy uważnie na Nią spojrzymy, poprzez karty Pisma czy w szczerej modlitwie, zawsze będzie nam mó­wić: „Zróbcie wszystko, cokolwiek [Syn] wam powie” (J 2,5). Jej wielkość zawsze płynie ze świętości Boga. Dlatego również do nas Bóg kieruje słowa, które kiedyś usłyszał we śnie Józef: „(...) nie bój się wziąć do siebie Maryi” (Mt 1,20). Ona jest odpo­wiedzią na nasze dylematy. Jakże często boimy się Boga, trak­tujemy Go jako intruza, który zagraża naszemu szczęściu, chce nam coś odebrać, bo nie zależy Mu na naszym szczęściu. Gdy uważnie przyjrzymy się Maryi, która ciągle jest jedną z nas, bo zalicza się do grona dzieci Kościoła, zobaczymy człowieka, ko­bietę, matkę, pielgrzyma – kogoś, kto całkowicie zaufał Bogu, przyjął Jego słowo, w sposób wolny powierzając Mu swój los i historię, na końcu osiągając szczęście nie do opisania. Nieste­ty, często nie mamy nawet w części takiej wiary. Przywiązani do naszej małej stabilizacji, tęskniący za szybkim, małym, do­raźnym sukcesem czy zadowoleniem, uważając, że sami wie­my lepiej, jak poprowadzić naszą historię, wcześniej czy później doznajemy przykrego zawodu. Sami, o własnych siłach nie ra­dzimy sobie z przemijaniem, cierpieniem i śmiercią. Próbuje­my wydrzeć z tego życia choćby skrawki szczęścia. Lata biegną, a my popadamy w coraz większe zwątpienie, coraz mniej panu­jąc nad swoim życiem. Maryja może stać się dla nas Ewangelią, dobrą nowiną, że tylko w Bogu jest prawdziwe życie. Prawdzi­we, bo się nie kończy. Ona całą sobą jest dowodem na to, że trwając wiernie przy Bogu, doświadczymy Jego bliskości, a na końcu drogi czeka nas chwała i królowanie. Bez przylgnięcia do Boga te i podobne słowa będą jedynie pustym sloganem, a co za tym idzie, nie będą nas pociągać. Bóg zostawia nam wybór, tak jak zrobił to w przypadku Maryi. Ona wybrała Jego, nie ucieka­jąc od codziennej rzeczywistości. W Jej sercu zapewne brzmiały słowa z księgi Wyjścia: „Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście. Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego polece­nia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, bę­dzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść. Ale jeśli swe serce odwrócisz, nie usłuchasz, zbłądzisz i będziesz oddawał pokłon obcym bogom, służąc im – oświadczam wam dzisiaj, że na pewno zginiecie, niedługo zabawicie na ziemi, którą idzie­cie posiąść, po przejściu Jordanu. Biorę dziś przeciwko wam na świadków niebo i ziemię, kładąc przed wami życie i śmierć, bło­gosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo, miłując Pana, Boga swego, słuchając Jego głosu, lgnąc do Niego; bo tu jest twoje życie i długie trwa­nie twego pobytu na ziemi, którą Pan poprzysiągł dać przodkom twoim: Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi” (Pwt 30,15-20).

Maryja wybrała życie, które przyniosło owoc na całą wiecz­ność. Postawiła miłość do Pana Boga na pierwszym miejscu i dzisiaj na różne sposoby o tej miłości świadczy. Powróćmy do określeń wyakcentowanych na wstępie tego tekstu, zaczerpnię­tych z Perfectae caritatis. W Jej życiu odnajdujemy wszystkie elementy przedstawione jako najistotniejsze w konsekracji za­konnej. Ona właśnie troszczyła się przede wszystkim o „sprawy Boga”, słuchając natchnień Boga, Jego wybrała jako najważniej­szą Osobę, podporządkowując Mu całe życie. Chowała w ser­cu „wszystkie sprawy”, aby nie zgubić sensu swojej historii, nie zaciemnić swojego powołania. Wśród zmagań, prowadzo­na i „ocieniona” mocą Ducha Świętego doprowadzona została do chwały, którą dzisiaj odbiera. Kiedy modlimy się do Niej czy za Jej wstawiennictwem zdaje się całą sobą powtarzać: „Wybie­raj życie, wybieraj Boga, a nigdy tego nie pożałujesz, bo On jest Bogiem wiernym, miłującym człowieka i pragnie dla Ciebie tyl­ko szczęścia”.

Zamiast epilogu

Jest taki obraz, ikona przedstawiająca Maryję Matkę Pana. To Częstochowska ikona Matki Bożej Jasnogórskiej z Dzieciątkiem Jezus. Oboje zdają się połączeni, tworząc tajemniczą i promie­niującą jedność. Wydaje się, że jedno wskazuje na drugie. Je­zus na rękach Maryi jest jakby niesiony nam, byśmy jak Ona przyjęli Go z wiarą. Jej czułe oczy patrzą na nas z troską i miło­ścią. Blizny na twarzy mówią, że jest nam bliska w cierpieniu, że nasz trud nie jest Jej obcy, że czasami trzeba wiele cierpieć, aby obronić Tego, którego się wybrało, którego się niesie. Kon­templujmy ten obraz. W oczach Jej zobaczymy nadzieję, miłość, wiarę. Jej oczy są odblaskiem czułej miłości Boga. Może wtedy bardziej zrozumiemy, jak bardzo pociągająca jest Ta, która ca­łym sercem zaufała Bogu, czyniąc z Niego fundament i cel ży­cia. Idąc dalej, jak bardzo pociągający jest każdy, kto z Boga czerpie życie, wszystkie siły witalne, duchowe i fizyczne. Łaska czyni pięknym, czyni zarazem świadkiem, inspirującym innych poszukujących drogi, bez zbędnych słów i fajerwerków. Jezus wskazuje na swoją Matkę, jakby chciał powiedzieć: „Ona wie, co to znaczy kochać, wie, co znaczy zaufać bezgranicznie, bez kalkulacji, co znaczy przyjąć ogień Bożej miłości i obecności i się nie spalić”.


 


[I] Słownik łacińsko-polski PWN, Warszawa 1976, s. 115