Źródło: D. Mroczek (red.), Bądźcie prorokami Miłości!, Wydawnictwo Księży Sercanów. Dział Poligraficzny, Kraków 2007, s. 3-8

 

ks. Józef Wroceński SCJ 

Ojciec Leon Dehon atrakcyjnym przykładem świętości

Bądźcie świętymi, ponieważ Ja jestem święty (Kpł 11,44).

Z wielką radością oczekujemy wyniesienia do chwały ołtarzy Czcigodnego Leona Dehona, założyciela Zgromadzenia Księży Najśw. Serca Jezusowego i przyznania mu przez Kościół jakże za­szczytnego tytułu „błogosławiony”. W życiu codziennym rzadko używamy tego słowa, ma ono przede wszystkim znaczenie religijne. Spróbujmy jednak wniknąć głębiej w jego znaczenie, aby lepiej zro­zumieć naukę z tego wydarzenia, które będzie miało miejsce. „Bło­gosławiony” znaczy tyle, co szczęśliwy. W starożytności słowem tym określano bogów. Słowo to oznacza niczym niezakłóconą ra­dość, niezależną od okoliczności i zmian zewnętrznych. Tej radości nikt nie jest w stanie odebrać. Błogosławiony to ktoś bardzo szczęśli­wy, posiadający radość trwałą, nienaruszalną, która wypływa ze sta­łej więzi z Jezusem Chrystusem. Taki stan jest właściwy tylko tym, którzy po pielgrzymce życia cieszą się chwałą zbawionych w niebie, czyli są świętymi. Taki stan życia osiągnął Czcigodny Leon Dehon i Kościół w najbliższym czasie uroczyście to potwierdzi.

Drodzy, gdy będziemy oddawać cześć o. Leonowi Dehonowi, postawmy sobie pytanie: czym jest świętość? Niektórzy współcześ­ni ludzie uważają, że świętość jest - w najlepszym razie - sprawą należącą do przeszłości. Powiadają, że być może kiedyś byli święci; można przeczytać ich życiorysy, ale są one przebarwione. Współ­czesny świat zmienił się bardzo i to, co dawniej było ideałem, teraz przestało być aktualne. Wobec tego świętość dzisiaj to jakaś forma anachronizmu, nostalgiczny powrót do przeszłości. Bardziej rady­kalni powiedzą, że świętość jest na tyle niedzisiejsza, iż może się wydawać jakąś formą nieprzystosowania do życia w świecie sta­wiającym coraz to nowe i coraz bardziej twarde wymagania. Są też ludzie, dla których świętość jest jakimś niedościgłym ideałem, prze­znaczonym tylko dla nielicznych. Wbrew tym obiegowym opiniom, Kościół ciągle nam przypomina, że świętym jest przede wszystkim Bóg. On jest po trzykroć święty, czyli najświętszy. Jego świętości nie można porównywać z niczym innym. Jego świętość oznacza, iż nie ma w Nim ani cienia zła, skażenia, wątpliwości, skończoności, cierpienia i tylu innych rzeczy, które zauważamy w naszej skażonej grzechem pierworodnym naturze. Tak, jak Bóg jest świę­ty, nie może być święty człowiek, a jednak powołanie do święto­ści Chrystus wyraźnie stawia przed każdym z nas. „Bądźcie więc i wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,48). Bóg - najlepszy Ojciec - obdarzył nas swoją miłością: „Zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi i rzeczywiście nimi jesteśmy” (1 J 3,1). Od chrztu świętego znajdujemy się na drodze do świętości i mo­żemy stawać się coraz bardziej podobni do naszego Ojca w niebie. Każdy z nas otrzymał więc powołanie do świętości i na to wezwa­nie powinien odpowiadać przez całe życie. Są to wymagania po­stawione bardzo jednoznacznie: człowiek wierzący w swej drodze do Boga ma wzorować się na Bogu. Oczywiście nie w takim zna­czeniu, aby Bogu dorównać, bo byłoby to pychą, ale w tym znacze­niu, aby miarą myślenia i postępowania stało się to, co Bóg objawia w swoim Prawie i Ewangelii. Człowiek więc nie jest i nie będzie święty, tak jak Bóg, lecz staje się nim powoli dojrzewając do dosko­nałej miłości Boga i bliźniego. Dojrzewanie do świętości oznacza rozwój człowieka, ciągłe pokonywanie tego, co w nas słabe, co wy­nika z przesadnej miłości siebie i jest jakąś formą egoizmu. Takie dojrzewanie, proces duchowego wzrostu wymaga, jak przed chwi­lą wspomniałem, przyjęcia Ewangelii otwartym sercem, a potem czujności, aby nie usnąć nad sobą, ale by wręcz w każdej sytuacji naszego życia dawać Bogu pełniejszą odpowiedź miłości. Tę odpo­wiedź nazywamy w skrócie nawróceniem.

Drodzy! Gdy czytamy biografie osób kanonizowanych, to nie ma tam ulotnych aniołów, czy też stworzeń eterycznych, ale za każdym razem znajdujemy tam ludzi z krwi i kości, niekiedy porywczych, gwałtownych, pełnych pasji, ale ostatecznie wyzwolonych z tych egoistycznych poruszeń przez przyjęcie prawa Ewangelii i przez radykalną odpowiedź, jaką dawali Bogu w stosownym momencie swojego życia. Świętość nie polega więc na nadzwyczajności cu­dów dokonywanych za czyjąś sprawą, lecz polega ona na pełni roz­winiętego człowieczeństwa, co dokonuje się w wierze, pod wpły­wem działania łaski. A łaska Boża dotyka ludzi żyjących w każdym stanie: rodziców i dzieci, młodzież i starszych, biskupów i kapła­nów, zakonników i zakonnice, robotników i pracowników umysło­wych. Nie ma ograniczeń dla łaski Boga, który jest nieskończony i nieograniczony. Owoce tej łaski rozmaicie więc wyrażają się u po­szczególnych ludzi, którzy we właściwym sobie stanie życia dążą do doskonałej miłości, będąc zbudowaniem dla innych.

Drodzy, składamy dziś Bogu dziękczynienie za postać i przy­kład o. Leona Dehona. On, wsłuchując się od młodości w głos swe­go powołania, osiągnął doskonałość w miłości na drodze życia ka­płańskiego i zakonnego. Jest to droga niektórych osób w Kościele, ale jakże jest ona bliska wszystkim innym, także i dla nas, tu i te­raz żyjących w określonej rzeczywistości społeczno-politycznej, borykających się z wieloma trudnościami, żyjących jakby w cią­głym ucisku. Mało to mamy zmartwień, cierpień i niedomagań ży­cia i czy to nie one najbardziej psują nam krew i spędzają sen z po­wiek? Czyż to nie one sprawiają nam najwięcej kłopotów? Czyż nie one są największą przeszkodą do świętości - a więc do posta­wy szlachetnej, zrównoważonej, opanowanej, radosnej i życzli­wej? Czyż nie one odbierają nam ochotę do wszystkiego? A jednak to one są źródłem świętości. Taka jest tajemnica małości i wielkości człowieka. Nie dać się przygnieść, nie pozwolić, aby to, co nazywa­my ciemną stroną życia, zaległo w nas. Można i trzeba przetworzyć to wszystko na budulec i cegiełka po cegiełce wznosić gmach włas­nej świętości, jak to czynił o. Leon Dehon. Nie chodził on z głową w chmurach i nie pozwalał rzeczom zagarnąć swego serca. Z rze­czy materialnych korzystał, ale im nie służył. Ubogi w duchu, miał w swoim sercu najpierw miejsce dla Boga, a potem dla tego, co słu­ży zaspokojeniu wszystkich godziwych potrzeb swoich i innych.

Ojciec Leon Dehon żył w trudnym okresie przełomu wieku dzie­więtnastego i dwudziestego, w którym z całą ostrością ujawniły się problemy społeczne, polityczne i religijne. Dostrzegał je bardzo wyraźnie podejmując możliwe działania zaradcze, ale też pochy­lał się i bolał nad człowiekiem w potrzebie i nad Bogiem odrzuco­nym przez taki styl życia ówczesnego świata, który negował na­ukę Ewangelii. W tej całej sytuacji swoją rolę pojmował jako bycie człowiekiem sumienia, kierowanie się głosem prawego sumienia w tym, co dotyczyło miłosiernej i wynagradzającej miłości do Boga i bliźniego. Swoje obowiązki i podejmowane działania wypełniał w cichości serca, bez rozgłosu, nie robiąc hałasu wokół siebie. Ha­łas to jeden ze znaków przemocy. Ta zaś ma różne formy i bar­dzo często rozpoczyna się od tego, że ktoś chce zakrzyczeć kogoś, chce go zdominować. Tak dzieje się w każdej kłótni między ludź­mi, podobnie dzieje się w środkach masowego przekazu, w poli­tyce i w życiu społecznym. Niestety, chociaż na ogół potępia się formy przemocy fizycznej (tyle się dziś mówi o przemocy w rodzi­nie, zwłaszcza wobec dzieci), to jednak rzadko potępia się przemoc moralną i duchową, a nawet często posługuje się nią w osiąganiu własnych celów. Ojciec Leon Dehon jeśli mówił - mówił prawdę, co mu przysparzało przeciwników nawet w najbliższym otoczeniu, przyjmował na siebie krzywdzące oskarżenia, zdecydowanie od­rzucał każdą formę przemocy, gdyż zdawał sobie sprawę, że ta go­dzi w miłość bliźniego. Czyż nie potrzeba nam dzisiaj takich właś­nie „cichych świętych”, żeby różne przejawy naszego życia były bardziej ludzkie i przyjazne człowiekowi?

Drodzy, można więc powiedzieć, że o. Dehon był człowiekiem sprawiedliwym, gdyż żył w prawdzie i w harmonii z prawem Bo­żym, respektując prawa innych ludzi. Sprawiedliwość to właśnie cnota, która każę oddać każdemu to, co się mu słusznie należy: Bogu to, co należy się Bogu, i bliźniemu to, co się należy człowieko­wi. Nie uzurpował on sobie niczego, zwłaszcza żadnych przywile­jów, nie wykorzystywał innych do swoich celów. Miał oczy szeroko otwarte na potrzeby innych ludzi, bo widział w nich Chrystusa. Dla­tego do swoich duchowych synów tak często powtarzał, aby byli prorokami miłości i sługami pojednania ludzi świata z Chrystusem. Zakładając Zgromadzenie Księży Najśw. Serca Jezusowego prag­nął, aby jego członkowie w sposób wyraźny łączyli swe życie za­konne i apostolskie z wynagrodzeniem i zadośćuczynieniem, które Chrystus złożył Ojcu za ludzi. Ktoś taki nigdy nie wykorzystał bliź­niego, nie sprzeniewierzył jego zaufania, ale w potrzebie zawsze podawał rękę. Nie składał obietnic i nie podejmował działań dla zdobycia popularności, ale zawsze w trosce o bliźniego i pogłębie­nie miłości do Bożego Serca. Czy nie szukamy takich właśnie ludzi wokół siebie? Szukamy, lecz często na próżno. Jakże byłoby ina­czej, gdyby sprawiedliwość stała się miarą ludzkiego postępowania wobec Boga i bliźniego.

Drodzy, to tylko niektóre cechy bogatej osobowości o. Leona Dehona. W jednym kazaniu nie sposób ukazać je wszystkie, ale te wskazane przybliżają nam jego postać i przekonują nas do koniecz­ności wprowadzania ich w nasze życie. Nie bójmy się więc świę­tości. Bądźmy ludźmi ewangelicznych zasad. Zacznijmy od rzeczy drobnych, ale konkretnych. Bądźmy sprawiedliwi wobec swoich bliskich, a potem wobec każdego napotkanego człowieka. Zacznijmy mówić prawdę i żyć w prawdzie. Uczmy się patrzeć na świat czystymi oczyma, wyzbywając się wszelkich fałszywych inten­cji, niestosownych, ukrytych zamiarów. Wyzbądźmy się przemo­cy. Do naszych środowisk wprowadzajmy pokój. Bądźmy miłosier­ni i przebaczajmy, jeśli ktoś zawinił wobec nas. Nie nośmy przez całe życie w swoim sercu jakiejś przykrości, doznanej już tak daw­no, że nawet trudno ją pamiętać. Przez darowanie winny uwolni- my nasze serce od zbytecznego ciężaru. Staniemy się wolni. Ojciec Leon Dehon i pozostali święci to ludzie wielkiego serca, czystych dłoni i otwartych umysłów. Zapragnijmy wejścia na ich drogę, za­pragnijmy świętości dla siebie. To nie jest ponad nasze siły, cho­ciaż z drugiej strony trzeba sobie zdawać sprawę, że nie jest to ta­kie łatwe. W tym wysiłku dążenia do świętości, zgodnie z naszym powołaniem i zamiarem Boga, towarzyszy nam Jego łaska. Z Bożą pomocą możemy przemieniać to, co do tej pory było małostkowe, na szlachetny wysiłek na naszej osobistej drodze do świętości. Być może będziemy poruszać się drobnymi krokami do przodu, ale je­śli wejdziemy już dziś na właściwą drogę to z pewnością kiedyś na­sza mozolna wędrówka zakończy się odnalezieniem tego mieszka­nia, które Bóg przygotował każdemu z nas, a On sam będzie naszą nagrodą.